Sklepik szkolny to, w pamięci każdego pokolenia, jeden z symboli beztroskiego czasu w życiu, kiedy wszystko było lepsze i prostsze. Poniekąd słusznie, ale z pewnością nie prostsze, jeśli chodzi o skład chemiczny sprzedawanych tam produktów. Zwłaszcza ostatnio wiele mówi się o podejrzanych związkach, które się w nich pojawiają. Z tym, co zalega najczęściej na półkach szkolnych sklepików, ale i nie tylko z tym, walczy akcja ”Wiem, co jem”, którą wspierają merytorycznie pracownicy naukowi warszawskiej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.
Październik 2011. Nauczyciele jednej z lubelskich szkół podstawowych zauważają, że będący pod ich opieką uczniowie zachowują się podejrzanie, nagle stali się nienaturalnie pobudzeni i agresywni. Listopad 2011 roku. Sytuacja się powtarza, tyle że w Radomiu. Tam także do tych objawów dochodzą problemy z koncentracją i napady histerii. Inspektorzy Sanepidu ruszają w Polskę, by skontrolować asortyment szkolnych sklepików. To nie scenariusz hollywoodzkiego filmu katastroficznego, tylko rzeczywistość. Za te oraz inne przypadki dziwnych zachowań uczniów odpowiedzialny był składnik E129, czerwień Allura, pomarańczowo-czerwony smołowy barwnik azowy. Używa się go między innymi do produkcji napojów i słodyczy. Jest zabroniony w Danii, Belgii, Niemczech, Szwajcarii, Australii i Norwegii, w Polsce – do niedawna – był dostępny w każdej szkole.
To nie jedyny problem żywieniowy polskich szkół. Kiedy nie jest trująco, to dla odmiany jest tucząco, w sklepikach wciąż królują chipsy, cola i batony. Jeśli gdzieś dyrekcja usiłuje wprowadzić obowiązek sprzedaży jogurtów i owoców, protestują właściciele sklepów, według których są to produkty niedochodowe. Nie najlepiej dzieje się też w stołówkach, gdzie serwowane dania często odbiegają od założeń dietetyki oraz zdrowego rozsądku. Dlatego nie ma co się dziwić, że już od trzydziestu do czterdziestu procent Polaków ma problemy z otyłością, a problem ten dotyczy w coraz większym stopniu dzieci i młodzieży. Oczywiście do tego dochodzi również siedzący tryb życia i uprawianie różnorakich sportów – ale tylko na PlayStation. Na to jednak nikt, poza rodzicami, nie jest w stanie już wpłynąć. A na żywienie w szkołach i owszem.
Warszawa je zdrowo
Takie właśnie zadanie stoi przed prowadzoną od kilku lat przez Urząd Miasta Stołecznego Warszawy kampanią „Wiem, co jem”. Jej cel to nie tylko zapewnienie wszystkim „klientom” placówek edukacyjnych prawidłowego żywienia, ale także edukowanie, edukowanie i jeszcze raz edukowanie – zarówno uczniów, jak i rodziców oraz nauczycieli – na temat tego, jak dziecko w szkole żywić się powinno. Współpracującym szkołom (współpraca jest dobrowolna) przedstawia się listy produktów polecanych do sklepików. To między innymi: kanapki, szeroka gama produktów mlecznych (sery i serki, desery mleczne, jogurty, napoje), wody mineralne i źródlane, soki, owoce, warzywa, orzeszki, migdały, nasiona oraz batony i ciastka, ale oczywiście te zbożowe. Istnieje też druga taka lista – produktów, których w szkole nie powinno się sprzedawać. Chodzi o wszelkiego rodzaju fast-foody, chipsy, chrupki, popcorn, wody smakowe, napoje energetyzujące, słodycze z dodatkiem sztucznych barwników… I tu akurat długo można by wymieniać.
Do szkół trafiły też plakaty wyliczające, co w sklepikach pojawiać się powinno. Namawiano dyrektorów do wprowadzania 15–20-minutowych przerw śniadaniowych (ankieta pokazała, że nie ma takich aż w co drugiej placówce). Organizowane są szkolenia dla osób przygotowujących szkolne posiłki oraz propagujące nabieranie dobrych nawyków żywieniowych zajęcia dla dzieci, między innymi w ramach akcji „Lato w mieście”. Ze strony kampanii (www.wiemcojem.um.warszawa.pl) ściągnąć można zalecane wzory umów do podpisania z ajentami szkolnych sklepików. Dzięki nim możliwe jest egzekwowanie pożądanego asortymentu znajdującego się na sklepikowych półkach.
Dla dyrektorów szkół zamieszczono tam także publikacje dotyczące prawidłowego odżywiania w placówkach edukacyjnych, między innymi finansowane przez Ministra Zdrowia w ramach Narodowego Programu Zapobiegania Nadwadze i Otyłości oraz Przewlekłym Chorobom Niezakaźnym poprzez Poprawę Żywienia i Aktywności Fizycznej. Znaleźć tam można lekturę bardziej przerażającą niż „Dzieła zebrane” Stephena Kinga. To raporty opracowane na podstawie badań organizacji żywienia w warszawskich szkołach.
Jem i szkodzę sobie
W roku 2009 i 2011 sprawdzano w ten sposób szkoły podstawowe za pomocą internetowych ankiet. Również w ubiegłym roku studenci z Koła Naukowego Żywności i Żywienia oraz Koła Naukowego Żywieniowców i Dietetyków, działających przy Wydziale Nauk o Żywieniu Człowieka i Konsumpcji Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, zbierali wywiad bezpośredni w większości stołecznych szkół podstawowych i gimnazjów. Jego wyniki były zatrważające. Pomijając to, co można było dostać w szkolnych sklepikach, a co zrzucone w jednym czasie z samolotu wystarczyłoby do wytrucia za jednym zamachem niewielkiej miejscowości w Bieszczadach. W niektórych szkołach w ogóle nie zaplanowano przerwy śniadaniowej, w innych była ona zbyt krótka, podobnie zresztą jak przerwa obiadowa. A krytyczne uwagi dotyczyły niemal każdego aspektu szkolnego żywienia.
Fakt, że dane te zebrali studenci SGGW jest nieprzypadkowy. Wydział Nauk o Żywieniu Człowieka i Konsumpcji SGGW objął patronat merytoryczny nad kampanią „Wiem, co jem”.
Sprawując opiekę nad tą akcją, bierze on udział w prawie wszystkich działaniach z nią związanych. Opracowaliśmy w całości lub braliśmy udział w opracowaniu kilku publikacji, robiliśmy szkolenia dla osób zajmujących się żywieniem w placówkach oświatowych, wykładach i warsztatach dla dzieci i rodziców. Wymiernymi korzyściami kampanii są między innymi publikacje które otrzymały dzieci, intendenci czy też dyrektorzy szkół i przedszkoli. Ponadto mam nadzieję, że prowadzone akcje edukacyjne przyniosą efekt w postaci zmian nawyków żywieniowych
– mówi dr hab. Jadwiga Hamułka z Katedry Żywienia Człowieka SGGW.
Choć kierująca zespołem autorów przewodnika „Wiem, co jem — sklepik szkolny”, wydanego w ramach kampanii, Anna Gronowska-Senger, emerytowana profesor z Zakładu Oceny Żywienia SGGW, uważa, że to nie będzie wcale takie łatwe. I że nawyki żywieniowe Polaków są na tyle złe, że aby je trwale należałoby wprowadzić do szkół już od pierwszej klasy obowiązkowy przedmiot traktujący o zasadach prawidłowego żywienia, stylu życia i dbania o zdrowie.
Często śmiejemy się z Amerykanów, że to naród otyłych. Tymczasem niemal zupełnie niepostrzeżenie, zaczęliśmy ich w niechlubnych statystykach gonić. Nie jest jeszcze za późno, by z tym walczyć, dlatego zorientuj się, co jesz w szkole. Lub co je tam twoje dziecko.
Łukasz Miszewski